"I tak ruszył ten szczególny kondukt. Na przedzie bryczka ze zwisającym ciałem, nogi na jedną stronę, głowa na drugą. Prezes Podkański podtrzymywał głowę. Konie tłukły ziemię, a u nosa powożącego zieleniała kapka potu, dziwnie nie miał śmiałości, by ją strącić. Za bryczką szła Aleksandra, po jej bokach czujni, żeby w każdej chwili złapać mdlejącą, Uxakowski i Wiktor, flankowali ją popielatą jak księdza z monstrancją. Chcieli, ale nie dała się zabrać pod ramiona. Ostatni toczył się, podnosząc przednie koło roweru, felczer Goldberg suwający chromą nogą. Groźny człowiek z dubeltówką pobiegł do Rudawki z wytycznymi od prezesa. Wszyscy jednako sprawiedliwie unurzani w złoto-brunatnej, migotliwej i puszystej, jak najeżona sierść kota, rozlanej przestrzeni. Ptaki u nieba furkotały przywieszone, pachniało pleśnią i mokrą ziemią, przejeżdżali, przechodzili nad szczerbatą jamą z cuchnącą deszczową wodą. Nieba przyrosło jak bólu, gdyż ukazała się wyrwa czystości pomiędzy obłokami. Wypłoszyli bociana, a tego robić się nie godzi.Przed wieczorem, zapowiadał się dziwnie szary i kwaśny, zjawił się w domu Aleksandry w staromodnym tużurku prezes Podkański. I po raz pierwszy poczuł się na posesji Winnickich intruzem. Dom Aleksandry okupowała jej ukraińska rodzina. Z zasady starsze kobiety o poharatanych, smagłolicych, granatookich twarzach jak ikony trawione kornikami, w długiej szarej, fałdzistej czerni żałoby. I zapalczywe, okrągłogłowe wyrostki, częściowo na boso, niektórzy pluli pestkami słonecznika jak na bazarze. Najważniejszy okazał się Teodor. To właśnie on kroczył poprzez podwórze godnie i zasobnie jak tymczasowy gospodarz." (FRAGMENT KSIĄŻKI)