I tymi paradoksami zaraził się Platon, kiedy pisał swojego Parmenidesa. Zaczął grać Zenona i pokazał, że takich opacznych twierdzeń, od których laikom mogłyby włosy stawać na głowie, gdyby się nimi interesowali, potrafi napłodzić więcej aniżeli Zenon.
I potrafi pisać sprzeczności grubsze, niżeli je pisywał Heraklit, i nieprzystępne do rozgryzienia dla stojących z boku i dla niego samego nawet. Dialog Parmenides nie jest wyrazem jakiegoś bankructwa Platona.
On tak wyglądać może tylko temu, kto żeby w Platonie widział dogmatyka, gotowego śmierć ponieść za swoje przekonania. Tymczasem on spisywał nie swoje przekonania, tylko swoje supozycje. Przecież, nawykowo już, mawiał stale: „Jak to tam jest naprawdę, to jeden tylko Pan Bóg wie, ale jak się ta rzecz demonstruje i do czego się wydaje podobna, to mogę powiedzieć, jeżeli się tylko nie pomylę.
Więc proszę mi patrzeć na palce i uważać, kiedy będę mówił. Zobaczycie, jak mi to zabawnie wychodzi". To jest typowy wyraz postawy duchowej Platona. Tę samą postawę zajmuje i w Parmenidesie, kiedy nicuje naukę eleatów i własną.
On tu o nic nie kruszy kopii i niczego nie głosi z przekonaniem, tylko rozpatruje sobie i roztrząsa takie i inne zdania na chłodno i od niechcenia, i z uśmiechem przekory. Chce znaleźć sprzeczności i u siebie, i u Parmenidesa, i znajduje ich więcej, aniżeli było trzeba.
Jak ten, co burzy domki z kart, które sam budował długi czas. Kończy dialog sprzecznymi zdaniami, jakby sprzeczność nie miała w sobie nic niepokojącego, jakby nie była nieomylnym wskaźnikiem jakiegoś fałszu.
I tak zostawia czytelnika. Jakby mu język pokazał na końcu. To z pewnością nie był zabieg pedagogiczny, tylko objaw zgryźliwego humoru. W tym świetle Parmenides platoński przestaje być niepokojącą zagadką i można go czytać przy korzystnej woli.