„Od zachodu wieje wściekły, zimny wiatr; czarne chmury pokrywają niebo, słońce zachodzi w krwawej aureoli, rzucając bladawe światło, smutne, jak ostatnie pożegnalnie, na granitowe skały Bretanii. Ocean huczy, noc zbliża się powoli; zielone bałwany tracą swą matową przejrzystość, ciemnieją i stają się bardziej jeszcze wzburzone — rozbijają się z hukiem i piana ich bieleje, w miarę, jak ciemność okrywa wody.
W dali od brzegu, który bałwany obsypują pienistym śniegiem, widać lekką szalupę, ginącą w nieskończoności rozigranego morza. Niekiedy żagiel tej łupiny, miotany wichrami, schyla się, aż dotyka szczytu bałwanów, dużych, jak góry — potem z powrotem stacza się w otchłań, potem znów wyskakuje na grzbiet fali, a za chwilę znowu spada w ciemną przepaść.
W miarę jak się ściemnia, wiatr huczy coraz mocniej i morze coraz burzliwiej się pieni. Wśród zapadającego zmroku można jeszcze dojrzeć dwóch ludzi w łodzi, która, nim dopłynie do brzegu, zostanie chyba, zdawałoby się, ze dwadzieścia razy pochłonięta poprzez burzliwe morze...” Podobnie jak burza, od której opisu rozpoczyna się ta powieść, Eugene Sue z konkretnym powiewem romantyzmu opisuje życie swych bohaterów.
Teresa, młoda i naiwna dziewczyna z burżuazji, i Ewen, bogaty baron bretoński, zbłądzą w poszukiwaniu perfekcyjnego uczucia. Nieokiełznanie ich namiętności jest miarą ich nieszczęścia. Każde wydarzenie zdaje się dawać im nadzieję, ale każda burza zapowiada cierpienie, a każde pojawienie się żeglarza Mor-Nadera przypomina klątwę Czarnego Miesiąca...