Jesteśmy świadkami upadku pewnego ideału. Jest to odrodzeniowy ideał „człowieka wszechstronnego” (uomo universale). Zbiorowa świadomość jeszcze go przechowuje w szlachetnym wizerunku „człowieka renesansu”. Jego współczesnym odpowiednikiem miał być człowiek nauki (zwłaszcza tzw. Humanista, choć przecież nie tylko) śmiało przełamujący bariery wąsko (czytaj: „akademicko”) pojętych dziedzin i dyscyplin. Jak długi i znaczny akademicki świat, głośno było o poznawczej idei wykraczania poza przedmiotowe i metodologiczne ograniczenia potężnych dyscyplin. Pojawił się stricte renesansowy imperatyw prowadzenia badań interdyscyplinarnych, multidyscyplinarnych, transdyscyplinarnych itp. To właśnie miało być kluczem i warunkiem wiedzy jakże dziś pożądanej. Jej walory zaklęto w dwóch magicznych zawołaniach: „nowoczesność!” i „kreatywność!” Te hasła mają być drogowskazami dla akademickiego naukowca. Winien się on nimi bezwzględnie kierować. W przeciwnym razie zmierza na poznawcze manowce. Staje się mianowicie nieprzydatny dla gospodarki, która także oczywiście musi być „nowoczesna” i „kreatywna”. Ponieważ każdy aspekt kultury ma dziś rozmiar gospodarczy, taki naukowiec staje się nieprzydatny dla kulrury en bloc. Tymczasem teraz, za sprawą najnowszych trendów w akademickiej praktyce, mamy do czynienia ze swoistym paradoksem. Oto bowiem, tym razem pod groźbą popadnięcia w naukowy niebyt, tegoczesny naukowiec-akademik musi „przypisać się” do określonej dyscypliny. Poza nią „nie liczy się” – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Niedługo mówiąc, naukową cnotą nie jest już interdyscyplinarność, lecz specjalizacja, nie renesansowość, ale „eksperckość”, „fachowość”, „konkretność” itp. (jak słychać ze wszelkich stron). Czyżby w wąskiej specjalizacji biło ożywcze źródło postępowości i kreatywności? Czy myślenie, którego domeną jest maksymalna wiedza o minimalnym wycinku rzeczywistości, może być postępowe?