Utrzymywanie Ukraińców w przekonaniu, że w Zasmykach są znaczne siły wojskowe, uzyskiwał Jastrząb poprzez same ćwiczenia. Nie żałował swoich, jak mawiał - rycerzy. Codziennie odbywał z maleńkim oddziałkiem marsze wzdłuż granic wsi ukraińskich, zwykle lasami, zaroślami, tylko w miejscach jakichś niewielkich zatok łąkowych, wrzynających się w las, tworzył rząd z obszernymi odstępami pomiędzy poszczególnymi chłopcami i wydawał rozkaz wielokrotnego przebiegania poprzez ową zatokę biegiem, zataczania stale koła i wbiegania ciągle na tę samą ścieżkę prowadzącą przez wspomnianą łąkę.
Patrzącym z daleka mogło się wydawać, iż ścieżkę przeszło co najmniej kilkuset ludzi, wszyscy z bronią, przy tym biegli, musiało im śpieszyć się dokądś. Głosy dochodzące z pobliskich ukraińskich wsi potwierdzały optymalność i celowość podobnych manewrów.
Bywało też, że dowódca zabierał z sobą nie tylko partyzantów z bronią, lecz także tych, którzy czekali na sposobność zdobycia choćby lichego pistoletu i wstąpienia do oddziału. Karabiny przechodziły z rąk do rąk i defilowały przed obserwującymi, a chłopcy mniej męczyli się, bo oddawszy kolegom swoje karabiny na czas przebiegnięcia poprzez lukę w lesie, mogli spokojnie kilkanaście minut odpoczywać.A odpoczynek był nad wyraz potrzebny.
Ćwiczenia trwały niemal bez przerwy. Nauka o broni, strzelanie, stosowanie terenu w trakcie ataku czy wycofywania się, rozwijanie oddziału w tyralierę, marszobiegi, wyszukiwanie najodpowiedniejszych stanowisk strzelniczych itd.
stanowiły treść powszednich zajęć. Nikt na szczęście nic narzekał, nie uskarżał się. Młode wojsko czuło się dumne, iż służy prawidłowej sprawie.Do gry na zwłokę stosowano w Zasmykach wielokrotne rozmowy delegacji polskich z ukraińskimi, tzw.
dohowory. Zainicjowane już w lipcu owe dohowory odpowiadały, zdaje się, początkowo obu stronom, ale bardziej sprzyjały oddziałowi polskiemu. Przedstawiciele banderowców stawiali z reguły wyjątkowo krańcowe żądania: złożyć broń, rozwiązać wojsko, oddać cały sprzęt, a oni za to gwarantują bezpieczeństwo mieszkańcom i zobowiązują się nie napadać na polskie wsie.
Rzecz jasna, iż tego typu warunków przyjąć nie było można, Polacy więc odkładali decyzje do chwili powiadomienia wyższego dowództwa i uzyskania jego zdania. Wyznaczano tylko terminy i miejsca następnych spotkań.
Odbywały się one raz w Zasmykach, drugi raz w którejś z wsi ukraińskich albo na pograniczu wiosek polskich i ukraińskich. Aby nie wierzyć w zapewnienia banderowskie, mieli Polacy przykład Dominopola w pobliżu Świniarzyna.
szeroka polska wieś zgodziła się współpracować z banderowcami i ich opiece powierzyć posiadaną broń. Ponad stuosobowy oddział polski ćwiczył wspólnie z oddziałami UPA, broń na noc składano do wspólnego magazynu.
Polacy wierzyli, iż obie strony żyją ze sobą w przyjaźni. 11 lipca 1943 roku, w dniu masowych mordów ludności polskiej Wołynia, banderowcy otoczyli Dominopol, zlikwidowali warty polskie, wycięli w pień ludność i członków oddziału, który ufając sojusznikom codziennie, jak wspomniano wyżej, oddawał broń do magazynu będącego pod ukraińskim dozorem.
Z sporej wsi, którą zapewniano o bezpieczeństwie i dalszej dobrej współpracy, ocalało kilka osób, które w tym dniu były nieobecne w domu. Mireki 2013, ISBN: 978-83-64452-18-5, 145x210, 300 s., oprawa miękka Jastrzębiacy Leon Karłowicz...