To mit, iż kawa stawia na nogi. Gówno prawda. Ten napój wcale nie rozcieńcza marazmu i nie mobilizuje. Mimo to perspektywa wypicia kilku łyków bywa jedynym powodem, żeby wyjść z wyra. Takie krótkoterminowe cele są jedynym, co pozwala mi zacząć dzień.
Bo cele długoterminowe demotywują. Zwłaszcza iż formułują je przełożeni w korporacji, która trawi ponad połowę mojego życia. Połowę? Tak, połowę. To wcale nie jest tak, iż spędzam w pracy osiem godzin dziennie.
Po powrocie z biura myśli o robocie nie chcą odlepić się od mojej kory mózgowej, lecz powinny. Przecież słucham tam wyłącznie o deadlinach, coachingach i coraz to nowszych challengach. Jestem samotnym project managerem po trzydziestce.
Szamoczę się w gęstej sieci fobii, natręctw i neuroz, dla których katalizatorem może być właściwie wszystko: począwszy od tłoku w środkach komunikacji miejskiej i skrojonych pod gusta młodych hipsterów ofert modnych restauracji, poprzez interakcje ze współpracownikami w pracowniczej kantynie, na dojmującej rutynie rutynowych obowiązków skończywszy.
Współpracowników tak w ogóle z trudem toleruję, a jedynym człowiekiem w biurowcu, z którym jestem w stanie konwersować bez fasady wysilonej neutralności, jest zatrudniony na umowie śmieciowej podstarzały recepcjonista.
Na mój każdy dzień składa się kolekcja powtarzalnych automatyzmów: wędrówka po labiryntach uzależniających mediów społecznościowych, kurtuazyjne rozmowy o niczym i przedłużające się wizyty w toalecie, mojej świątyni dumania.
Ale wszystko zmieniło się, kiedy w biurze pojawiła się Agata. Boże, co to był za lachon.