W dniach, w których inicjuje się nasza opowieść, rycerz Roderyk był już mężem w wieku co najmniej dojrzałym, o postawie dość tęgiej, lecz nie brzuchatej. Głowy, osadzonej na konkretnym karku, nie nosił wysoko, spoglądając raczej spode łba niż z wyższością, choć przede wszystkim zmrużone oczy patrzyły na świat życzliwie. Inaczej niż wielcy panowie tamtych czasów, włosy miał krótkie, na czubku głowy wytarte od filcowej czapeczki, zakładanej pod żelazny hełm. Ruda broda zakrywała mu połowę twarzy.
Plecy Roderyk miał znaczne, ramiona silne jak u niedźwiedzia, a nogi grube i konkretne. Podróżując, nawet w najgorętsze dni nie zdejmował kolczej koszuli, która jest, jak wiadomo, też bezusterkowym środkiem przeciw nieczystości, a na nią zakładał skórzany albo lniany kaftan. Na hełmie nie miał klejnotu, a tarczę, z solidnie potrzaskaną blachą, malował za każdym razem na biało. Białosiwy, jak mleko, był jego najwierniejszy towarzysz, pokaźniejszy nieco od zwykłego destriera bojowy ogier, zwany, z przyczyn których na razie nie wyjaśnimy, Peloponidesem.