Moskwa, której już nie ma (1985) Michaela Fleischera to barwna, okraszona cierpkim humorem opowieść o Moskwie połowy lat osiemdziesiątych, do której trafił stypendysta z Niemiec. Składają się na nią swobodne wspomnienia sytuacji, miejsc i osób, które jednak tworzą spójny obraz rzeczywistości opartej na sprzecznościach.
W tym świecie autor odnalazł „jeszcze inny świat, sporo światów", o których nieco opowiada i przyznaje: „Stąd zresztą później po latach wziął się w mojej teorii komunikacji społecznej pomysł na koncepcję światów równoległych.
Wiem, to astrofizyka wymyśliła, ale Moskwa pokazała mi, że coś takiego jest również wśród i dookoła nas". Dykteryjki przeplatane są czarno-białymi, niekorygowanymi zdjęciami, które sugestywnie szkicują klimat opisywanego świata.
[fragmenty] *** Jest rok 1985. Przyjechałem z Bochum do Moskwy zimą pociągiem. Jechało się prawie dwa dni w przedziałach sypialnych po cztery osoby, na korytarzu palił się piecyk węglowy i konduktorka gotowała wodę na herbatę.
Piło się herbatę i wyglądało przez okno. Kiedy w Brześciu podnoszono wagon po wagonie, aby wymieniać koła, do przedziału wchodzili robotnicy i odkręcali zawieszenie. Potem pociąg kiedyś ruszał i jechał dalej.
Za oknem nie było nic, ciągnął się płaski krajobraz, czasem pojawiało się kilka wiejskich domków i dwa miasta. Tym drugim była Moskwa. Dworzec Białoruski. Z dwiema walizami wysiadłem. Przywitała mnie pani z Akademii Nauk, oddelegowana do przyjmowania takich jak ja.
Miało nie być tak, żeby obcokrajowcy robili coś sami, a już bez wątpienia nie, by sami korzystali z taksówek (to tu i tak trzeba było umieć) lub przyjeżdżali do hotelu i pytali o swój pomieszczenie (to także trzeba było tu umieć), nawet wtedy, kiedy wiedzieli, jaki to hotel.
To wiedziała Akademia Nauk ZSSR; nie tylko dlatego, że był to jej hotel, stąd zresztą nazwa – Hotel Akademicki. Zatem zawiozła mnie do niego młoda asystentka z Akademii, którą zaskoczył fakt, iż mówię po rosyjsku.
Jak dotychczas pewnie nie potrafił tego nikt, kogo odbierała. Dotarłem do pokoju. Zostałem w nim przez rok. *** Całe wieczory i noce spędzaliśmy w tym jego ogromnym, wysokim na pięć metrów pokoju, zawieszonym obrazami, dywanami na ścianach, z dwóch stron pokoju znajdowały się nigdy nieotwierane drzwi, prowadzące kiedyś do innych pokoi mieszkających tam swego czasu państwa, a dzisiaj do pokoju innych rodzin obok.
Drzwi o rzeźbionych ornamentach były wysokie, a za nimi był jeszcze inny świat, świat jakichś ludzi, niemających sobie nic do powiedzenia, ale nierzadko słyszących się poprzez te drzwi. Ściany pokoju pokryte były farbą o niedefiniowalnym odcieniu, łuszczącą się albo odpadającą tu i ówdzie, pokazując swój kolor z czasów mieszkających tu poprzedników Saszy.
Po kątach leżały jakieś przedmioty, będące wspomnieniami historii ważnych dla Saszy, albo dziś już nieważnych. Czasem szło się do kuchni, by coś ugotować. Kuchnia zastawiona była sześcioma kuchenkami, na i obok których stały znaczne garnki z jedzeniem lub czymś, co kiedyś nim było, stali ludzie gotujący coś i rozmawiający ze sobą lub nie.
Kuchenki były kiedyś białe, dziś jednak przybrały już inne odcienie. W kilku lodówkach trzymano to, co się w lodówkach trzyma. Trzeba było tylko wiedzieć, która jest Saszy. Wrażenie robiła również (jedyna) toaleta, przeważnie z powodu jej kształtu.
Było to wnętrze wielkości może 1,5 metra kwadratowego, a wysokości właśnie pięciu metrów. Więc człowiek wchodząc tam, znajdował się w dziwnej, stojącej na sztorc rurze. Mieścił się i drzwi można było zamknąć, ale wrażenie było dziwne.
Co jakiś czas odzywał się dzwonek u drzwi, wtedy za każdym razem przerywało się rozmowę, żeby liczyć liczba dzwonków. Kiedy ich ilość przekraczała tę lub nie dochodziła do tej, która dotyczyła Saszy, rozmowę się kontynuowało.