Piosenki Elżbiety Adamiak – to głos z Atlantydy, z krainy legendy, krainy tyleż łaskawej, co zupełnie nierealnej. Wszyscy wierzą w panującą tam szczęśliwość, ale nikt nie wie, czy w ogóle istniała. Ta kraina marzeń i mit wiecznej pomyślności zdaje się być najważniejszym impulsem jej artystycznej egzystencji. To wieczna podróż. Z nocy w jasność dnia, lub w drugą stronę, z granicy dnia w ciemność nocy. Mary senne potrafią zamienić w minimalne radości, a codziennej szarości dodać skrzydeł. Ktoś kiedyś – zresztą nie ważne, kto i kiedy – dosłuchał się w jej repertuarze nieprzemijalnieści, nieczułej na mody i style, na bezmyślne przytupywanie i tanią popularność. Jej piosenki zamiast „wyrazów" mają tekst, mądry, poetycko wesoły albo filozoficznie smutny, wymagający podobnej wrażliwości w jego odbiorze. Owa wrażliwość to jednak nieczęsta zaleta ludzi obcujących z piosenkami w ogóle, a z jej w szczególności. Wymagają, bowiem ciszy, skupienia, kameralności, a po wysłuchaniu, refleksji, zadumy… Tak, tak. Zadumy. Może być nawet jesienna.