nieprzeciętna powieść przygodowa Karola Maya opowiadana przez przyjaciela wodza Apaczów, Winnetou, Old Shatterhanda.
Fragment: Gdyby mnie kto zapytał, jakie miasto na ziemi jest najszczególniej ponure i gdzie spędza się czas najnudniej, odparłbym bez namysłu: to Guyama w Sonorze, północno zachodnim stanie republiki meksykańskiej. Jest to coprawda przeświadczenie wręcz osobiste i kto inny mógłby się o nie spierać; ja jednak nie mogę go zmienić, gdyż, – przepraszam za wyrażenie, lecz jest ono bardzo trafne, – przepróżniaczyłem w tej przeklętej dziurze dwa najistotniej jałowe tygodnie mojego życia. Góry, wznoszące się we wschodniej części Sonory obfitują w pokłady szlachetnych metali, miedzi i ołowiu, a prawie w każdej rzece można znaleźć złoty piasek w obszerniejszych, lub mniejszych ilościach; jednak w tych czasach, z obawy przed Indjanami, wyciągano owe skarby w niewielu miejscach; przytem, dla obszerniejszego bezpieczeństwa, zapuszczano się w góry jedynie w licznej kompanji. Największa trudność polegała na zgromadzeniu stosownej ilości obsługi. Meksykanin pasuje do wszystkiego, byle nie do pracy; Indjanin nie zgodziłby się nigdy wykopywać za zapłatą złota, które uważa jeszcze teraz za swoją prawowitą własność; Chińczyków zaś, pomimo, że uwija się ich tutaj aż nadto, nikt nie chce najmować, bo gdy raz się najmie żółtego, to już niepodobna się ich pozbyć. Ale zapyta może niejeden, wszak pozostają przecież gambusinowie i prospektorowie, owi prawdziwi poszukiwacze złota i robotnicy kopalniani; ci byliby najodpowiedniejsi; dlaczego ich nie zaangażowano? Odpowiedź niezwykle prosta: wszyscy poszukiwacze złota przenieśli się wtenczas właśnie do Arizony, gdzie, jak dochodziły wieści, złoto w nieprzebranych wprost ilościach samo do dłoni się garnęło. Obszar Sonory opustoszał zupełnie, podobnie jak teraz, kiedy nietylko górnictwo, ale i hodowla bydła ucierpiała dużo w tym kraju z powodu ciągłej trwogi przed dzikiemi hordami Indjan. Co do mnie, to nie uległszy bynajmniej gorączce złota, chciałem dostać się do Arizony, żeby zaobserwować tamtejsze oryginalne życie. Nadarzyła mi się jednak lepsza sposobność poznania okolicy, której inaczej byłbym zapewne nigdy nie zwiedził; mianowicie wydawca pewnej gazety w San Francisko zaproponował mi, ażebym pisał dla niego komunikaty z placu boju powstania znanego meksykańskiego generała Jargasa, które właśnie w tym czasie wybuchło. Z radością przyjąłem propozycję. Jargas nie miał szczęścia; powstanie upadło, a wodza stracono. – Odesławszy ostatnie sprawozdanie, powróciłem poprzez góry Sierra Verde ażeby otrzymać się do Guaymy. Miałem nadzieję znaleźć tam okręt, zdążający do jakiejś miejscowości nad zatoką Kalifornijską, położonej bardziej na północ, gdyż celem mojej podróży była rzeka Rio Gila, gdzie według umowy miałem się spotkać z moim przyjacielem, wodzem Apaczów, Winnetou. Powrót mój nie odbywał się niestety tak szybko, jak sobie tego życzyłem. Jeszcze w samotnych górach Sierry potknął się mój koń tak nieszczęśliwie, że złamał przednią nogę; musiałem go zastrzelić i ruszyć piechotą w dalszą drogę. Całemi dniami nie widziałem ludzkiej twarzy; nie mogłem więc marzyć o kupnie konia albo muła. Musiałem się przytem pilnie wystrzegać spotkania z Indjanami Bravos – czyli wolnymi, nieujarzmionymi, gdyż mógłbym to drogo opłacić. Wędrówka była długa i wyczerpująca, to także odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie zeszedłem w trachitową dolinę, w której leży smutna miejscowość Guayama...