Wejść do świata Ingmara Villqista - duży strach. Za nic nie chciałbym znaleźć się w jego głowie. A już nie daj Boże rozpoznać się w którejś z postaci. W świecie ogłaszanych w tym tomie dramatów nie ma prawidłowych ról życiowych, choć zapewne niejeden aktor i niejedna aktorka żeby dali, by zagrać pospolitą i zarazem potworną Starą Kobietę z kombinacji w błękicie czy nieświadomego siebie - swojej duchowości i swojej seksualności - Eugena z kombinacji w słońcu.
Zagrać na scenie, nigdy w życiu. Cztery składające się na książkę dramaty zostały poprzez autora ułożone osobliwie. Zaczyna się od pocieszenia, od opowieści o prawidłowej śmierci, która jest wyzwalającym i ekscytującym przejściem nie wiadomo gdzie.
Ale Villqist szybko przestaje być dobrotliwym świerszczem zza komina. Trzy kolejne dramaty - dramaty miłości - odsłaniają ciemne strony naszego przedśmiertnego istnienia. W tych przedstawieniach dzieje się mało.
Villqist nie należy do dramaturgów, którzy uwodzą migotliwością scenicznej akcji. Wszystko (albo prawie wszystko) już się wydarzyło, już się dokonało poza sceną. A więc w życiu$512 Także w naszym życiu$513 Na scenie, w teatrze Villqista, jak w każdym korzystnym teatrze egzystencji, zgroza istnienia odsłania się nie w działaniu (pościg, sztylet, pojedynek, krew, śmierć), ale słowo po słowie, kwestia po kwestii.
Czytamy, słuchamy, patrzymy w niemym przerażeniu, jak przed nami rozwija się kolejny spektakl codziennej przemocy. I gwałtu, i grzechu, i winy. Jest on tym bardziej przerażający, iż sprawcami zła nie są jacyś dalecy wrogowie, mityczni obcy czy zdeklarowani zbrodniarze.
Zło to najbliżsi. Nie ma przed nimi ratunku. Żadnej nadziei ani ucieczki. Jesteśmy powszednimi ofiarami tych, którzy nas kochają. Lecz prawdą być musi także, że i my czynimy zło naszym najbliższym, ponieważ to oni są najłatwiej przystępni dla naszych występnych oczekiwań.
Od miłości do duchowej zbrodni jeden krok.