„Jest u nas we wsi kowal, któremu Najświętsza Panienka się objawiła, a przynajmniej on tak twierdzi. Pani Nasza pokazała mu się pod rozstajnym krzyżem, na poświęconej ziemi, gdzie kowal ów ogrodzenie dla Najświętszego Znaku sporządził. Prosty on człowiek, choć w rękach zręczny nieprawdopodobnie, polecam go Waszej Ekscelencji, bogobojny, poważny, choć niestety za kołnierz nie wylewa, lecz pomny nauk Waszej Świątobliwości, iż wszelkie doniesienia o cudach natychmiast weryfikowane być muszą, udałem się z kowalem pod Krzyż i rzeczywiście coś widzieliśmy. Trudno mi powiedzieć, co ja widziałem, to było jakby zagęszczenie pary, dymu przypominające zarys Kobiety”…
Książka „Kalecy” Wiktora Hajdenrajcha zaprowadzi nas na wieś – i z tejże nas wyprowadzi? Dokąd? Na bezdroża! Do szerokiego świata, minimalnego świata – z prowincji ekstremalnej na prowincję nie mniej skrajną – choć może mniej oczywistą.
Wszystko to w otoczce idealnego humoru, idealnej kreacji językowej, wyczucia i tego, co nadaje opowiadaniom tak namacalny realizm, iż aż chciałoby się, żeby Wiktor Hajdenrajch postawił w swej książce ostatnią kropkę o sto, a może choćby dwieście stron dalej.